Któregoś dnia Zosia wybrała sie z tesciem orać pole na tzw Hermanowo.To była działka-dokupiona przed wojną z podziału splajtowanego majatku.Z Przesławic nabyli tam działki jeszcze inni czterej ich sąsiedzi.Na to pole trzeba było jechąć drogą-wąwozem-jakieś 1400m.Niby nie wiele,ale spora nierówność o górzystość sprawiała sporo kłopotów...szczególnie jej,nie wprawionej do takiej pracy.Postanowili-z teściem orać pole-bo jesień i pod letnie uprawy tak trzeba.A na innych pomoc liczyc nie było można-każdy miał podobne problemy.Dziadek miał trzymac lejce-Zosia-postanowiła prowadzic konie za łuzdy.Najtrudniej pierwszy -prowadzacy ciąg...potem jakoś będzie.No i tak orzą...Co przejadą pole-sprawdzają,czy skiba w miarę równa,czy prosty ślad...Po trzech godzinach Zosia i jej teść-prawie padają ze zmeczenia.Bo i płog okazał sie cieżki,konie nie bardzo tych koniuchów chciały słuchać...a może przedobrzone i skiba zbyt głęboka...ale teść twierdzi ze "wsam raz".Wtem widzą biegnąca Trudę-z wrzaskiem z daleka-"tata tata przyjechał....".Zosia zostawiła teścia,konie...i popedziła do domu...Prawie na skrzydłach-nie czuła zmeczenia,dnia pracy...wpadła do domu...Widok jak z basni...Bernard podrzucał Zosię,karmił jakimiś cukierkami....spostrzegł żonę-postawił na podłodze dziecko....stanęli naprzeciw siebie...nic nie mówią-patrzą i płaczą...I tak stoją ...Przybiega Truda,patrzy Zosia...Raptem wszyscy chwytają sie za szyję,sciskają w ogólnym szlochu radosci,szczęścia...nadzieji i... Mija pierwszy moment powitań,urywane rozmowy o dniu dzisiejszym...Bernard wychodzi pomóc uporac się staremu ojcu z uprzężą,konmi...a przede wszystkim -jak trzeba -witają się. W pospiechu Zosia wykonuje codzienne oprządki,przygotowuje strawę...wie-że zaraz posciągają sasiedzi-głodni wieści z wojny,może o swoich...Wie ,że dopiero wieczór bedzie dla nich...dla rodziny.Tak już jest na wsi...Do wieczora-Bernaś opowiada swoje przeżycia z wojny.Zosia wie-że nie mowi wszystkiego,omija jakieś złe i straszne chwile,o swojej wpadce na minę tez mówi oglednie...pewnie dlatego że z zaciekawieniem-łykając kazde słowo-słuchają córki i dzieci sąsiadów-które tez sie tu znalazły.Zosia zauwaza,ze Bernard ze smutkiem wspomina poległych,martwi się o rannych...I z jakimś przejeciem opowiada-ze ten wróg-to tacy sami chłopcy,też majacy rodziny...i często wtraca-że po drugiej stronie słychać też mowę polską...Mówi,że po tej wojnie-to chyba świat się zmieni...Potem Zosia słyszy dyskusje mężczyzn...Zastanawia się-jak pozbyc sie dzis tych przybyszów...Ona chce pobyc z nim,córki też-a ta cała wojna-niech ją szlag trafi...Sąsiadki pomogły-wymyslając jakieś pilne prace...
Jedno-co sobie powiedzieli-jutro jedziemy zrobić pamiątkowe zdjęcie-kto wie-co bowiem przyszłość przyniesie...a Bernaś ma po dwóch tygodniach wracać na front...Zosia postawiła na swoim-jutro do fotografa-bo potem bedzie praca,codzienne troski...i czas ucieknie,a ona chce miec z nim -obrazek-i on ma ją zabrac na ten front-na tą wojnę.
Wieczorem Bernas długo rozprawiał z córkami,opowiadał-jak nigdy bajeczki do snu.A dziewczynki nie chciały długo zasnąć.Potem poszedł pogadać z ojcem-teściem Zosi.Boże-co oni tyle gadają...Wreszcie przyszedł...utulił stęsknioną Zosię.Była noc...I pogadali-bez słów. Na słowa jeszcze przyjdzie czas... I żeby tą wojnę,cesarza i ...diabli wzieli...
sobota, 26 stycznia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz